A ja niedawno wróciłem ze specjalnego kinowego pokazu filmu, który od dawna chciałem obejrzeć, ale wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na obejrzenie go na ekranie komputera, bo wyświetlenie takiego filmu na malutkim kilkunastocalowym monitorze i do tego w szajsowej wersji CAM to niewybaczalna zbrodnia. Gdy tylko usłyszałem, że będzie jeszcze jeden seans w kinie w moim rodzinnym miasteczku, popędziłem do kina i zakupiłem bilet. Prawie trzy godziny minęły niemalże w mgnieniu oka, a ja wyszedłem z kina niezwykle uradowany. O jakim filmie mowa? Ano o filmie, który wyszedł spod ręki mistrza Quentina, a mianowicie o
Django.
DJANGO
Zacząć należy od tego, że Tarantino nigdy nie zawodzi. I o Django byłem całkowicie spokojny, bo mam tak wielkie zaufanie do tego reżysera, że wiedziałem, że ten film będzie niesamowity i taki właśnie był.
Akcja filmu dzieje się w roku 1858 w USA, kilka lat przed wybuchem wojny secesyjnej. Kwitnie niewolnictwo, czarnoskórzy są wykorzystywani do walk na śmierć i życie między sobą, a także do prac na plantacjach bawełny i w kopalniach. Takim właśnie czarnoskórym niewolnikiem jest tytułowy Django. Zostaje on uratowany z rąk łowców niewolników przez tajemniczego rewolwerowca niemieckiego pochodzenia podającego się za dentystę. Dr King Schultz (bo tak ma na imię ów niemiecki dentysta) jest łowcą głów i w zamian za pewne informacje, w których posiadaniu jest Django, decyduje się później pomóc mu w jego osobistej vendetcie przeciwko okrutnemu plantatorowi Calvinowi Candiemu, który więzi żonę Django, Broomhildę. Tak w dużym skrócie przedstawia się fabuła
Django. Należy podkreślić, że w bardzo dużym skrócie, bo film ten trwa niespełna trzy godziny. Powiecie, że to za dużo jak na przygodowy western? Być może, ale nie u Tarantino.
Muszę napisać co nieco o aktorach, grających w tym filmie. Tarantino wszystkie role w
Django obsadził perfekcyjnie. Jamie Foxx jako Django wypadł naprawdę świetnie, był bardzo przekonujący w roli niewolnika, a później rewolwerowca. Fajnie ukazał tą ewolucję tytułowego bohatera z przestraszonego niewolnika do rewolwerowca, który staje się postrachem białych. Pierwszy plan to pierwszy plan, ale to co wyczyniają aktorzy drugoplanowi to istny majstersztyk. Kiedy patrzę na Christopha Waltza, zastanawiam się, jak to się stało, że ten gość nie został odkryty wcześniej? Kiedy patrzę na jego grę myślę sobie, że tak powinien grać prawdziwy aktor. Rola Kinga Schultza była przegenialna, Waltz wykreował postać, która jest bardzo inteligentna i robi z tej inteligencji użytek. Do tego mimo tego, że gra on łowcę głów, czyli osobę zajmującą się zabijaniem na zlecenie, nie da się jego postaci nie polubić. Kolejną postacią zasługującą na wyróżnienie jest Calvin Candie, czyli demoniczny plantator, sadysta i dandys. Gdy zobaczyłem w takiej roli Leonardo DiCaprio, byłem szczerze zdziwiony. Nie sądziłem, że z taką grzeczną twarzą będzie on w stanie udźwignąć postać Candiego. Byłem mile zaskoczony! Leo wypadł świetnie, naprawdę pokazał on, że potrafi się wcielić w demonicznego plantatora i być w tej roli przekonującym. Ostatnią postacią, którą chciałbym wyróżnić jest Stephen, grany przez Samuela L. Jacksona. Gra on sługę Candiego, czarnego lokaja, który samemu będąc czarnym jest najbardziej rasistowsko nastawionym do czarnoskórych osobnikiem w filmie. Postać grana przez niego jest inteligentna, co ujawnia się w momencie, kiedy rozgryza on podstęp Schultza i Django w willi Candiego. Naprawdę na temat aktorstwa w tym filmie można napisać oddzielny referat.
Nie jestem wielkim fanem westernów, ale znam takie klasyki jak
Bez Przebaczenia Eastwooda, niemal wszystkie westerny Sergio Leone, czy starsze klasyki jak
Rio Grande, czy inne klasyczne filmy. Uważam, że całkiem fajnie odwzorowano epokę lat 60. XIX wieku. Czuć ten klimat dzikiego zachodu, kiedy oglądamy scenki w małych miasteczkach umiejscowionych gdzieś na środku prerii, czy widzimy rewolwerowców na koniach. Tarantino jak zwykle zabawił się konwencją, ale zrobił to na tyle zręcznie, by wyszło to znakomicie. Hektolitry krwi, bohaterowie strzelający się z rewolwerów niczym w filmach o Rambo, brak poszanowania dla niektórych zasad fizyki - te elementy zadziałały tak, że w pewnych momentach możemy się zaśmiać, jednak jest to śmiech podszyty uznaniem dla warsztatu Tarantino.
Na osobny paragraf zasługuje ścieżka dźwiękowa. Kurczę, Tarantino angażując do pracy nad ścieżką dźwiękową Ennio Morricone podjął jedną z najlepszych decyzji dotyczących
Django. Morricone to jeden z najlepszych kompozytorów ścieżek filmowych, był on etatowym kompozytorem u Sergio Leone odpowiedzialnego za nakręcenie najlepszych spaghetti westernów w historii kina. Ennio był też odpowiedzialny za soundtrack do gangsterskiego
Dawno temu w Ameryce, czyniąc z niego arcydzieło. Tutaj też Włoch nie zawiódł, skomponowana przez niego ballada
Ancora Qui w wykonaniu Elisy Toffoli to ozdoba całego filmu. Nie należy też zapominać o innych świetnych utworach opatrujących ten film. Motyw główny w wykonaniu Luisa Bacalova jest świetny, podobnie jak
His name was King,
Too old to die young, czy
Freedom. Zwraca uwagę świetne dopasowanie tych utworów do sytuacji w filmie, przez co mają one jeszcze mocniejszy i robiący wrażenie wydźwięk.
Podsumowując: film jest genialny. Tarantino po raz kolejny potwierdził, że jest jednym z najlepszych i najwięcej dających dla kinematografii reżyserów. To z jaką swobodą potrafi się zabawić konwencją robi wrażenie. Perfekcyjnie dobrał aktorów, a na szczególne wyróżnienie zasługuje Christoph Waltz w roli Schultza, który zgarnął w tym roku Oscara za drugi plan, swoją drogą zupełnie i absolutnie zasłużenie. Polecam ten film każdemu, a szczególnie fanom twórczości Tarantino, bo dostaniecie kawał świetnego filmu, 3 godziny prześwietnej rozrywki. PO-LE-CAM!