Imigrant
18
Może najpierw taki mały wstęp.
W powitaniach pisałem, że lubię pisać. Żebyście nie uznali mnie za kłamcę, macie tu próbkę moich możliwości. Akcja tego krótkiego opowiadanka toczy się w realiach mojego PBF-a, który znajdziecie tutaj. Wszystkie postacie (oprócz barmana, który jest tam tylko NPC) są zmyślone i nie znajdzie się ich na forum. Przy okazji - pisałem to rok temu, teraz zaczynam się tego pomału wstydzić. W dodatku od tego czasu miałem przerwę w tworzeniu forum, potem zamysły się zmieniły. Dlatego opisy wnętrz nie zgadzają się tu z tymi, które można znaleźć na PBF-ie. No, już nie przedłużam.
W pokoju było ciemno. Przez wąskie szpary w żaluzjach przechodziła nikła ilość światła. W powietrzu unosił się dym z cygar i lekka woń whisky. Jedynie obecny tu Capo - Louis Scozzari - nie pił. Po prostu trunek nie przeszedłby mu przez gardło. Siedział przy stole, naprzeciw dona rodziny de Lucia - Franka. Obok dona stał jego zaufany Consigliere, Vito Binenti. Panowała zatrważająca cisza, wszyscy patrzyli na siebie. Louis siedział jakby połknął kij. Wreszcie Frank wyciągnął kolejne cygaro, zapalił i odezwał się:
- Louis, tak nie może być, nie możemy sobie pozwolić na...
- Ale szefie, ja naprawdę... - Chciał przerwać Louis, ale don uciszył go ruchem ręki.
- Nie możemy sobie pozwolić na takie wpadki. Jestem w tym interesie od dwunastu lat, początkowo byłem zwykłym chuliganem, teraz jestem szanowanym bossem rodziny mafijnej. Ciężko pracowałem na szacunek - mówił wciąż spokojnie Frank, ale widać było, że niedługo straci panowanie nad sobą. - Nie mogę stracić tego szacunku. Nie mogę.
- Ale szefie... - Próbował dalej przerażony Capo, ale znowu został uciszony.
- Louis, znamy się od dawna, wiele ci zawdzięczam... byłeś zawsze dobrym Capo - don zaczął mówić coraz głośniej. - Co cię do cholery skłoniło żeby nas zdradzać? Ile ci dali za te informacje?
- Ale ja naprawdę nie...
- Ile?!
- Nic, naprawdę
- Nie, nie... - Frank zaczął się śmiać pogardliwie. - Tak to się nie dogadamy. Wiesz co ty zrobiłeś? Złamałeś Omertę! Czy ty wiesz co to znaczy?
- Szefie, daj mi się wytłumaczyć.
- Proszę więc, mów.
- No więc, ja naprawdę nie rozmawiałem z tym policjantem. Nie wiem skąd on to wie, ale ja nic nie wygadałem. Składałem przecież przysięgę, że nigdy nie zdradzę naszych sekretów. Przecież ja zawsze dotrzymuję słowa!
- Dotrzymywałeś - poprawił go don. - Ale nie wiem dlaczego tym razem go nie dotrzymałeś. Cóż... można to zakończyć tylko w jeden sposób - powiedział Frank i wyciągnął rękę do swojego Consigliere. Louis poczuł że zrobiło mu się nagle jakby gorąco. Przecież on nie wyjdzie stąd żywy! Po co stawił się na wezwanie dona? Mógł wyjechać za granicę i nigdy nie wrócić! Ale... czy na pewno? Czy nie znaleźliby go, choćby po latach za granicą i nie zabili? Tymczasem Vito sięgnął po płaszcz bossa. Chwila, przez którą grzebał w kieszeni, wydawała się Louisowi wiecznością. Próbował sobie przypomnieć modlitwy nieodmawiane od lat. Słowa jednak plątały mu się i nim zdążył sobie choć jedno przypomnieć zauważył coś metalowego w rękach Consigliere. Ten widok przyprawił go o szybsze bicie serca, myślał że dostanie zawału. Vito podał spokojnie donowi obrzyna.
- Na Sycylii nazywają tą broń luparą - powiedział łagodnie Frank. - Przykro mi z tego powodu, ale tradycja nakazuje mi jej użyć - I nim do biednego Capo dotarł sens tych słów w powietrzu rozległ się huk i uniosła się spora chmura dymu. Postrzelony Louis poleciał razem z krzesłem na sporą odległość. Kiedy upadł na podłogę w jego brzuchu widniała okropna rana. Kosztowny garnitur był cały poplamiony krwią. Tymczasem Frank spokojnie odłożył broń i powiedział do swojego przyjaciela:
- Zawołaj tu chłopaków, niech wyniosą ciało. Wywieziemy je jak zwykle do portu - Consigliere opuścił więc chwilowo pokój. Frank został tu sam, a towarzystwa dotrzymywało mu tylko ciało leżące na ziemi. W oczach martwego już gangstera widać było przerażenie. Z jego ust powoli wypłynęła ostatnia strużka krwi. On nie żyje. A przecież był tak dobrym człowiekiem.
- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? Czy źle ci było? Czy ja ci za mało płaciłem, nie pomagałem ci w problemach? Czy nie pamiętasz już naszego świętowania każdego sukcesu? Tak mi się odpłacasz za te wszystkie dobrodziejstwa? - Te i podobne myśli latały po głowie Franka i nie dawały mu spokoju. Siedział jeszcze dwie minuty i kiedy zaczął się już niecierpliwić usłyszał kroki. Chwilę potem ktoś nacisnął klamkę. W drzwiach ukazał się postawny mężczyzna. Nowe buty, zbyt drogie dla wielu mieszkańców tego miasta, eleganckie, czarne spodnie od garnituru i płaszcz sprawiały że wyglądem przypominał bardziej opływającego w luksusy polityka, niż zwykłego pracownika "pewnej organizacji" którym przecież był. Wszedł on do środka, a za nim pojawił się jego niemniej elegancki kolega. Przelotne spojrzenie na ciało wystarczyło im, aby domyślić się co zrobił ten człowiek. Chwycili go więc, jeden za ręce, drugi za nogi i wynieśli z pomieszczenia. Po chwili wszedł też barman, który pełnił jednocześnie rolę sprzątacza - Salvatore Marcello. Trzymał on w ręku mopa i zaczął ścierać z podłogi ślady krwi. don cały czas siedział posępnie na krześle i palił cygaro. Jakoś mu zbrzydło. Czy ma to jakiś związek z tym że palił je w momencie śmierci Louisa? Nie wiedział tego. Wreszcie i Salvatore wyszedł, a wtedy don został w pokoju sam. Siedział tak dłuższy czas i zawołał w końcu:
- Tak nie może być! - Zastanowił się chwilę do czego się doczepić. Nagle jego wzrok padł na żaluzję. - Tu jest za ciemno! - I odwiesił strasznie przeszkadzający mu "element wystroju" okna. Teraz zrobiło się tu zdecydowanie jasno, a przez to nieco przytulniej. Unoszący się w powietrzu siwy dym też zaczął dokuczać Frankowi. Otworzył więc okno wpuszczając świeże powietrze. Czuł, że tego dnia nie ma już ochoty nic robić. Jednak jak w takim razie spędzi resztę dnia? Położy się już teraz spać, czy przesiedzi cały dzień w zamknięciu? Pomysł z położeniem się spać okazał się jednak głupi, w końcu jest przecież dopiero południe. Sięgnął więc po butelkę whisky. Może choć w alkoholu znajdzie ratunek od trosk. Nalał więc sobie do kieliszka rozlewając nieco. Podniósł kieliszek do ust i chwilę rozkoszował się aromatem. Był to jeden z tych trunków, które zostały wyprodukowane w bliżej nieokreślonym celu, bowiem tylko nielicznych stać na ich zakup. Boss rodziny mafijnej z pewnością należał do tych nielicznych. Pochylił się więc do tyłu i jednym haustem wypił zawartość kieliszka. Zrobił kwaśną minę kiedy poczuł jakby napój wypalał mu jamę ustną. Po chwili znowu nalał sobie kieliszka i znowu się napił. Nadmiar dymu spalonych cygar i wypitego alkoholu przyprawiły go o ból głowy. Zamknął więc okno i sięgnął po swój płaszcz. Czas się trochę przewietrzyć. Chwilę mocował się z ciasnymi rękawami, aż wreszcie był gotowy. Oczywiście dla bezpieczeństwa schował do kieszeni broń. Był to Colt Detective Special. Miał małą siłę rażenia, ale był lekki i poręczny, więc świetnie nadawał się do obrony. Oczywiście wychodząc Frank nie zapomniał zakluczyć drzwi do swojego pokoju. Może i był bardzo towarzyski, ale cenił sobie prywatność. Skierował swe kroki ku wyjściu i rzucił do Salvatore:
- Idę się przewietrzyć - Skinięcie głową było jedyną odpowiedzią. Frank przeszedł między kilkoma gangsterami, którzy rozstąpili się z należnym szacunkiem. Wreszcie doszedł do drzwi i lekko je popchnął.
W powitaniach pisałem, że lubię pisać. Żebyście nie uznali mnie za kłamcę, macie tu próbkę moich możliwości. Akcja tego krótkiego opowiadanka toczy się w realiach mojego PBF-a, który znajdziecie tutaj. Wszystkie postacie (oprócz barmana, który jest tam tylko NPC) są zmyślone i nie znajdzie się ich na forum. Przy okazji - pisałem to rok temu, teraz zaczynam się tego pomału wstydzić. W dodatku od tego czasu miałem przerwę w tworzeniu forum, potem zamysły się zmieniły. Dlatego opisy wnętrz nie zgadzają się tu z tymi, które można znaleźć na PBF-ie. No, już nie przedłużam.
W pokoju było ciemno. Przez wąskie szpary w żaluzjach przechodziła nikła ilość światła. W powietrzu unosił się dym z cygar i lekka woń whisky. Jedynie obecny tu Capo - Louis Scozzari - nie pił. Po prostu trunek nie przeszedłby mu przez gardło. Siedział przy stole, naprzeciw dona rodziny de Lucia - Franka. Obok dona stał jego zaufany Consigliere, Vito Binenti. Panowała zatrważająca cisza, wszyscy patrzyli na siebie. Louis siedział jakby połknął kij. Wreszcie Frank wyciągnął kolejne cygaro, zapalił i odezwał się:
- Louis, tak nie może być, nie możemy sobie pozwolić na...
- Ale szefie, ja naprawdę... - Chciał przerwać Louis, ale don uciszył go ruchem ręki.
- Nie możemy sobie pozwolić na takie wpadki. Jestem w tym interesie od dwunastu lat, początkowo byłem zwykłym chuliganem, teraz jestem szanowanym bossem rodziny mafijnej. Ciężko pracowałem na szacunek - mówił wciąż spokojnie Frank, ale widać było, że niedługo straci panowanie nad sobą. - Nie mogę stracić tego szacunku. Nie mogę.
- Ale szefie... - Próbował dalej przerażony Capo, ale znowu został uciszony.
- Louis, znamy się od dawna, wiele ci zawdzięczam... byłeś zawsze dobrym Capo - don zaczął mówić coraz głośniej. - Co cię do cholery skłoniło żeby nas zdradzać? Ile ci dali za te informacje?
- Ale ja naprawdę nie...
- Ile?!
- Nic, naprawdę
- Nie, nie... - Frank zaczął się śmiać pogardliwie. - Tak to się nie dogadamy. Wiesz co ty zrobiłeś? Złamałeś Omertę! Czy ty wiesz co to znaczy?
- Szefie, daj mi się wytłumaczyć.
- Proszę więc, mów.
- No więc, ja naprawdę nie rozmawiałem z tym policjantem. Nie wiem skąd on to wie, ale ja nic nie wygadałem. Składałem przecież przysięgę, że nigdy nie zdradzę naszych sekretów. Przecież ja zawsze dotrzymuję słowa!
- Dotrzymywałeś - poprawił go don. - Ale nie wiem dlaczego tym razem go nie dotrzymałeś. Cóż... można to zakończyć tylko w jeden sposób - powiedział Frank i wyciągnął rękę do swojego Consigliere. Louis poczuł że zrobiło mu się nagle jakby gorąco. Przecież on nie wyjdzie stąd żywy! Po co stawił się na wezwanie dona? Mógł wyjechać za granicę i nigdy nie wrócić! Ale... czy na pewno? Czy nie znaleźliby go, choćby po latach za granicą i nie zabili? Tymczasem Vito sięgnął po płaszcz bossa. Chwila, przez którą grzebał w kieszeni, wydawała się Louisowi wiecznością. Próbował sobie przypomnieć modlitwy nieodmawiane od lat. Słowa jednak plątały mu się i nim zdążył sobie choć jedno przypomnieć zauważył coś metalowego w rękach Consigliere. Ten widok przyprawił go o szybsze bicie serca, myślał że dostanie zawału. Vito podał spokojnie donowi obrzyna.
- Na Sycylii nazywają tą broń luparą - powiedział łagodnie Frank. - Przykro mi z tego powodu, ale tradycja nakazuje mi jej użyć - I nim do biednego Capo dotarł sens tych słów w powietrzu rozległ się huk i uniosła się spora chmura dymu. Postrzelony Louis poleciał razem z krzesłem na sporą odległość. Kiedy upadł na podłogę w jego brzuchu widniała okropna rana. Kosztowny garnitur był cały poplamiony krwią. Tymczasem Frank spokojnie odłożył broń i powiedział do swojego przyjaciela:
- Zawołaj tu chłopaków, niech wyniosą ciało. Wywieziemy je jak zwykle do portu - Consigliere opuścił więc chwilowo pokój. Frank został tu sam, a towarzystwa dotrzymywało mu tylko ciało leżące na ziemi. W oczach martwego już gangstera widać było przerażenie. Z jego ust powoli wypłynęła ostatnia strużka krwi. On nie żyje. A przecież był tak dobrym człowiekiem.
- Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego? Czy źle ci było? Czy ja ci za mało płaciłem, nie pomagałem ci w problemach? Czy nie pamiętasz już naszego świętowania każdego sukcesu? Tak mi się odpłacasz za te wszystkie dobrodziejstwa? - Te i podobne myśli latały po głowie Franka i nie dawały mu spokoju. Siedział jeszcze dwie minuty i kiedy zaczął się już niecierpliwić usłyszał kroki. Chwilę potem ktoś nacisnął klamkę. W drzwiach ukazał się postawny mężczyzna. Nowe buty, zbyt drogie dla wielu mieszkańców tego miasta, eleganckie, czarne spodnie od garnituru i płaszcz sprawiały że wyglądem przypominał bardziej opływającego w luksusy polityka, niż zwykłego pracownika "pewnej organizacji" którym przecież był. Wszedł on do środka, a za nim pojawił się jego niemniej elegancki kolega. Przelotne spojrzenie na ciało wystarczyło im, aby domyślić się co zrobił ten człowiek. Chwycili go więc, jeden za ręce, drugi za nogi i wynieśli z pomieszczenia. Po chwili wszedł też barman, który pełnił jednocześnie rolę sprzątacza - Salvatore Marcello. Trzymał on w ręku mopa i zaczął ścierać z podłogi ślady krwi. don cały czas siedział posępnie na krześle i palił cygaro. Jakoś mu zbrzydło. Czy ma to jakiś związek z tym że palił je w momencie śmierci Louisa? Nie wiedział tego. Wreszcie i Salvatore wyszedł, a wtedy don został w pokoju sam. Siedział tak dłuższy czas i zawołał w końcu:
- Tak nie może być! - Zastanowił się chwilę do czego się doczepić. Nagle jego wzrok padł na żaluzję. - Tu jest za ciemno! - I odwiesił strasznie przeszkadzający mu "element wystroju" okna. Teraz zrobiło się tu zdecydowanie jasno, a przez to nieco przytulniej. Unoszący się w powietrzu siwy dym też zaczął dokuczać Frankowi. Otworzył więc okno wpuszczając świeże powietrze. Czuł, że tego dnia nie ma już ochoty nic robić. Jednak jak w takim razie spędzi resztę dnia? Położy się już teraz spać, czy przesiedzi cały dzień w zamknięciu? Pomysł z położeniem się spać okazał się jednak głupi, w końcu jest przecież dopiero południe. Sięgnął więc po butelkę whisky. Może choć w alkoholu znajdzie ratunek od trosk. Nalał więc sobie do kieliszka rozlewając nieco. Podniósł kieliszek do ust i chwilę rozkoszował się aromatem. Był to jeden z tych trunków, które zostały wyprodukowane w bliżej nieokreślonym celu, bowiem tylko nielicznych stać na ich zakup. Boss rodziny mafijnej z pewnością należał do tych nielicznych. Pochylił się więc do tyłu i jednym haustem wypił zawartość kieliszka. Zrobił kwaśną minę kiedy poczuł jakby napój wypalał mu jamę ustną. Po chwili znowu nalał sobie kieliszka i znowu się napił. Nadmiar dymu spalonych cygar i wypitego alkoholu przyprawiły go o ból głowy. Zamknął więc okno i sięgnął po swój płaszcz. Czas się trochę przewietrzyć. Chwilę mocował się z ciasnymi rękawami, aż wreszcie był gotowy. Oczywiście dla bezpieczeństwa schował do kieszeni broń. Był to Colt Detective Special. Miał małą siłę rażenia, ale był lekki i poręczny, więc świetnie nadawał się do obrony. Oczywiście wychodząc Frank nie zapomniał zakluczyć drzwi do swojego pokoju. Może i był bardzo towarzyski, ale cenił sobie prywatność. Skierował swe kroki ku wyjściu i rzucił do Salvatore:
- Idę się przewietrzyć - Skinięcie głową było jedyną odpowiedzią. Frank przeszedł między kilkoma gangsterami, którzy rozstąpili się z należnym szacunkiem. Wreszcie doszedł do drzwi i lekko je popchnął.